Jak to wszystko się zaczęło.

00:39


Pytanie pierwsze i zasadnicze: po co właściwie chcę opisać swoją historię?
Być może komuś to pomoże i zaoszczędzi dużo tak cennego czasu. Być może pomoże to i mnie.


Zacznijmy może od początku.

Wszystko zaczęło się dokładnie rok temu. Piękni, młodzi, niewyspani - zakochani młodzi ludzie, których połączyła cudowna pasja, rozpoczynający wspólną podróż przez życie. Wielkie plany, marzenia, radość z każdej wspólnej chwili. I tak cudownie już miało być, nic tylko brać życie pełnymi garściami. Żadne z nas nie spodziewało się takiego obrotu spraw.

Z pozoru zwykłe, najnormalniejsze w świecie zatrucie pokarmowe. Jedzenie na mieście, ryzyko wpisane. Pierwszy raz w życiu ból brzucha i wysoka gorączka po zjedzeniu czegoś. Przeszło dość szybko, na drugi dzień zapomniałam już o sprawie. Niestety nie do końca.
Przez kolejne dwa miesiące pojawiały się średnio przyjemne dolegliwości ze strony układu trawiennego. Ciągłe wzdęcia i gazy - z dzisiejszej perspektywy, to było nic.

Przed Świętami Bożego Narodzenia zauważyłam, że drżą mi ręce, niezależnie od pogody, stanu emocjonalnego, pory dnia czy nocy. Nie było to zbyt komfortowe, szczególnie w kontaktach międzyludzkich.

W tak zwanym międzyczasie, zaatakowały mnie moje nieszczęsne zatoki i nie obyło się bez antybiotyku. Augmentin. Brałam go już kilka razy w życiu, czyli nic nowego. Wtedy jednak strasznie źle go znosiłam, mdłości, bóle brzucha, ogólne złe samopoczucie. Jakoś to przeżyliśmy. Tydzień później - zaczęło się sztywnienie karku, spinanie się mięśni pleców i szyi. Co wtedy myślałam? "To pewnie stres związany z przeprowadzką zaplanowaną na luty." Kiedy utrzymywało się to 3 tygodnie, postanowiłam pójść do lekarza. Badanie ogólne, wszystko w porządku, płuca czyste, tylko w czasie badania uruchomiło się nagłe kołatanie serducha. Podejrzenie problemów z tarczycą, zlecone badania hormonalne. Pani doktor przepisała mi łagodne leki uspokajające. Prawie miesiąc czasu je brałam, efektu żadnego nie widziałam, nadal myślałam, że po przeprowadzce wszystko mi przejdzie. Nadszedł dzień przeprowadzki, przewieźliśmy wszystkie graty z mojego małego wynajmowanego mieszkanka - do niego. Niestety, nie przeszło. Po miesiącu nadal trzęsły mi się ręce, sztywniały mięśnie. Kolejna wizyta u mojej pani doktor. Tarczyca w porządku. Zmiana leków, tym razem tabletki o działaniu przeciwlękowym. Myślę sobie "ok, jeśli tylko pomoże - biorę".


Psychiatra.

Zanim wykupiłam leki, konsultacja u psychiatry. Trochę stresiku, ale swoją drogą bardzo sympatyczny gość, pogadaliśmy, mówię mu co i jak, stwierdza, że jestem zdrowa psychicznie. Namawia mnie wręcz, żeby nie brać leków, tylko umówić się do psychologa, na psychoterapię, że nie ma co się faszerować lekami. Powiedziałam do niego, spróbujmy. Może to mi pomoże, wtedy na pewno zapiszę się do psychologa. Wszystko ustalone. Dawkowanie malutkie, co by jakoś w to wejść. Zaczynam, pierwsze kilka dni dziwnie, później dramat. Efekt zupełnie odwrotny do zamierzonego - stany lękowe, kołatania serca, bezsenność. Nikomu nie życzę przechodzenia tego, co wtedy czułam. Nie rozumiałam zupełnie co się ze mną dzieje, przejście z salonu do sypialni wydawało się dystansem nie do pokonania. Telefony na pogotowie - bezskuteczne, i w końcu na następny dzień, taksówka i wieźcie mnie do doktora. Pan doktor był mocno zaskoczony, że tak zareagowałam na leki. "To nie powinno mieć miejsca". Kazał odstawić, przepisał inny lek - inny skład, działanie lekko przeciwdepresyjne i przeciwlękowe. Po pierwszej tabletce było lepiej niż wcześniej, po tygodniu zaczęłam w miarę normalnie funkcjonować. Najgorsze były poranki, jeszcze zanim zdążyłam otworzyć oczy włączała się pikawa. Serducho chciało wyskoczyć. Mój sposób? Szybkie wstawanie, ogarnianie się do pracy, poranna toaleta, pakowanie - byle tylko nie myśleć o tym, że się boję. Bo się bałam.

Tak sobie z moimi stanami lękowymi zaczęłam chodzić do pracy. Momentami było bardzo ciężko. Przerażały mnie najprostsze czynności, nie wspominając już o rozmowach z przełożonym - moje ciało wariowało. Serducho chciało uciekać, nogi odmawiały posłuszeństwa. Miałam też kilka napadów paniki, jeden z nich kiedy jechałam na moto. Zapomniałam wspomnieć, że jestem motocyklistką. Dla mnie to był dramat. Po pierwsze, że niebezpieczne (ataki paniki na moto), po drugie - nie poznawałam siebie i swoich reakcji. Po trzecie, nie mogłam robić tego, co kocham. Z myślą, że faktycznie coś ze mną nie tak poczyniłam kolejny krok.


Psycholog. 

Zapisałam się do psychologa - psychoterapia trwała dwa miesiące, przerobiłam wszystkie trudne dla mnie zagadnienia, Pani Monika widziała mnie kiedy było lepiej, i kiedy było gorzej. Nauczyła mnie technik, które później dzielnie ćwiczyłam. Stwierdziła, że wszystko ze mną w porządku. Nadal pytanie "co się ze mną dzieje" pozostawało bez odpowiedzi. 
Czułam się beznadziejnie, na co dzień nie miałam siły na nic. Wracałam do domu, zmęczona padałam na kanapę. Nie wspomnę już, że przez pół roku praktycznie nie spotykałam się ze znajomymi. Każdy dzień w pracy - walka o przetrwanie. Byle do szesnastej i byle do domu. Byle tylko się położyć. I tak w kółko. Wstajesz rano z myślą - przetrwać do szesnastej i wrócić do domu.


Jakby tego wszystkiego było mało, z czasem zaczęły mnie boleć mięśnie - najpierw uda. Później doszły ręce. Na początku było znośnie, jak się dużo ruszałam, nie odczuwałam tego aż tak bardzo. Gorzej, kiedy trzeba było siedzieć kilka godzin w jednej pozycji. Po kilku tygodniach były tak silne, że płakałam z bólu. Nie pomagało nic, ani maści przeciwbólowe, ani ketonal, ani gorące kąpiele. Nawet malinówka na rozluźnienie nic nie dawała. W momencie kiedy zaczęły się delikatne zawroty głowy, postanowiłam ponownie pójść do lekarza. Pani doktor rozkładała ręce. Nie wiedziała w którą stronę to wszystko zmierza. Kiedy powiedziałam jej o zawrotach, dostałam pilne skierowanie do neurologa. 
O tym co było dalej, napiszę już w kolejnym poście.

0 komentarze

Popularne posty